
Dla umysłu i ciała nie ma znaczenia, czy coś się wydarzyło, czy nie (…) Umysł i ciało dokładnie tak samo reagują na doświadczenia rzeczywiste i wyobrażone. (Clara Hannaford)
Wreszcie wyjazd. Moje myśli krążyły jeszcze wokół rzeczy, które miałam spakować przed długo wyczekiwanym urlopem. Nagle koło domu zauważyłam karetkę i w jednej chwili przypomniałam sobie sen. Ktoś puka do drzwi. Otwieram. Widzę Wietnamczyka w stroju lekarza ze strzykawką w ręce. Zupełnie zdezorientowana słucham, co ma do powiedzenia. Z uśmiechem od ucha do ucha oznajmia, że przyszedł zrobić test na covid. Na szczęście ambulans w realu nie przyjechał po mnie. Mogłam jechać dalej.
Wyobrażając sobie pobyt w Bieszczadach, czułam się już tak, jakbym tam była. Podekscytowanie nie opuszczało mnie przez wiele dni. Jednak rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza niż wyobrażenia.
Niedziela. Wieczór. Rozgwieżdżone niebo. Objedzeni smakołykami, które zaserwowała nam Dorota w Miętowym Aniele, ruszamy do Ustrzyk Dolnych. Zanim po krótkim spacerze dotrzemy do, o dziwo, czynnego ogródka piwnego, spotykamy … świetliki! Mnóstwo owadów rozświetliło nam jeszcze bardziej drogę i tak już rozświetloną gwiazdami i naszą radością płynącą z piękna natury. Poczuliśmy się jak dzieci dopiero odkrywające cuda świata.
W kolejny dzień przejazd do Ustrzyk Górnych, skąd mieliśmy ruszyć na Tarnicę, był równie zachwycający, bo nagle na drodze pojawiło się stado owiec i kóz, któremu towarzyszyli pasterze i psy. Jadąc wolno za nimi, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w pierwszym rzędzie w kinie czy na koncercie. Hałas dzwonków, śpiew ptaków, beczenie owiec, słońce, błękit nieba, zieleń lasu i zapach przyrody – czego w wakacje chcieć więcej.
Poza planem wyprawy, który spisaliśmy tuż przed wyjazdem, zdarzały nam się sytuacje spontaniczne. Jedną z nich była przejażdżka w upale drezynami. Udało nam się jechać w pierwszej z nich, więc emocji było co niemiara. Inna nieplanowana atrakcja to spływ Sanem, przy zachodzącym słońcu, gdzie czas umilały nam niebiesko-fioletowe ważki. Były też końskie muchy, ale ten temat pominę…
Na swojej drodze spotkaliśmy wielu ciekawych ludzi. Jednym z nich był Darek, który na ulicy sprzedawał rękodzielnicze wyroby. Gdy podeszłam zapytać go o trasę, zainteresował się, skąd jesteśmy. Znał kod pocztowy miejscowości, z której pochodzę, panią pracującą w lokalnej prasie, numer kierunkowy i wiele innych rzeczy.
Jako że mieliśmy w zwyczaju zostawiać samochód przy zejściu ze szlaków i łapać stopa w miejsce rozpoczęcia trasy, by na koniec dnia mieć blisko do auta, poznawaliśmy kolejnych lokalsów i turystów, dzięki którym odkrywaliśmy nowe miejsca. Jedno z nich, Muczne, poleciła nam ekstrawertyczna nauczycielka. Szybko więc znalazłam z nią wspólny język, a liczące niespełna 45 mieszkańców Muczne, gdzie zjedliśmy kolację i odwiedziliśmy rezerwat żubrów, okazało się bajkowe.
Inny napotkany miejscowy okazał się być pracownikiem Bieszczadzkiego Parku Narodowego i, o czym dowiedzieliśmy się na sam koniec, świadkiem Jehowy. Dzięki niemu znów mogliśmy pokonać kawałek trasy autem. Na moje pytanie, czy widział kiedyś niedźwiedzia, zatrzymał samochód. W mojej głowie (i jak się później okazało, również w głowie mojego partnera) zrodziła się myśl: „No nie! Gdzieś tu jest niedźwiedź i zaraz go zobaczę!”. Owszem, zobaczyłam, ale na zdjęciu w telefonie. ? Okazało się, że piętnaście metrów od domu „naszego” kierowcy pojawia się niedźwiedzica z małym, więc może robić jej bezpiecznie fotki.
Jako że aktywnie spędzaliśmy czas, zazwyczaj byliśmy poza domem. Udało nam się jednak spędzić trochę czasu z domownikami, wynajmującymi kwatery, oglądając mecze półfinału Euro 2020 i pijąc piwa zakupione wcześniej w lokalnych browarach.
Raz też spotkaliśmy się z … policjantami. Nie, nie, nie narozrabialiśmy. Płynęliśmy rowerami wodnymi po Solinie, pijąc piwo. Ku ich zdziwieniu bezalkoholowe, więc tylko się przywitali, zamienili z nami dwa zdania i opuścili nas, życząc udanego wypoczynku.
Frajdą dla mnie były też drogi. Kręte i wąskie, przypomniały mi jazdę po jednej z części Włoch, którą odwiedziłam dwa lata temu.
Podczas pobytu w Bieszczadach przydarzyło mi się coś jeszcze – osiągnięcie stuprocentowego stanu spokojnego umysłu. Nie mam tu na myśli sytuacji, w której człowiek czuje się wypoczęty, zrelaksowany, czy miło zasypia sobie w łóżku. Stan, o którym piszę, zdarza mi się bardzo rzadko i trwa dosłownie chwilę. Leżę sobie w pokoju gotowa do wyjścia i stawienia czoła kolejnemu ze szczytów. Czekam na mojego mężczyznę, który kończy poranny prysznic. Z jednej strony czuję się lekko zmęczona i zamykam oczy, z drugiej słyszę, co dzieje się dookoła. W sobie jednak mam totalny spokój, luz. Takie odczucie nazywam (bo nie umiem inaczej) stanem, jak gdyby „duch” z ciebie wychodził. Mój niestety dość szybko wrócił poruszony dźwiękiem… szerszenia! I tyle było po moim zen. ?
W Miętowym Aniele, na koniec pobytu, każdy z gości, poza czułym pożegnaniem od labradora Miętusa, otrzymuje wylosowaną karteczkę z opisem aniołka. Według właścicieli, wybrany aniołek jest utożsamiany z osobą, która go wybrała. Anioł Wizualizacji. W jego opisie znalazłam informację o tym, jak łatwo możemy być myślami w innych miejscach, wizualizować je, poczuć ich zapach, usłyszeć dźwięki. Można też robić próby generalne czegoś, co nas czeka w przyszłości, np. rozmowa kwalifikacyjna, osiągnięcie danego celu. „Zobacz i usłysz ze wszystkimi szczegółami te sceny. Kiedy one rzeczywiście nadejdą, będą już dobrze znane”. Nieraz pisałam o tym, że lubię wyobrażać sobie np. dalekie podróże. Wylosowany Anioł Wizualizacji? Przypadek? Nie sądzę. ?
<3